Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/231

Ta strona została przepisana.

— Schodzimy! — wołał Karol i nie mogłem już odpowiedzieć.
Przebyliśmy znów szczęśliwie wszystkie żebra i granie boczne i znaleźliśmy się wreszcie na przełęczy pod ową „diabelską turnią“. Tu odpoczęliśmy chwilę.
— A myśmy myśleli wtedy — mówiłem — że tu jesteśmy już pod szczytem, że bliski koniec drogi. Co za złudzenie!
— E, — rzekła Lusia — bo to wina pana Karola! Profesor niemieckiego, a po niemiecku źle wyczytał z przewodnika. Żeby choć te worki! umieram z pragnienia!
— Kamyczek! — rzekłem.
— Choćbym całą tę diabelską turnię położyła pod język, to mi nic nie pomoże.
— Bo pani za dużo gada — odciął się Karol — a od tego język wysycha i pragnienie wzrasta. Ja wiem, naturalnie — teraz będzie wszystko na mnie, a tu panny same winny; nie trzeba było brać Cioci! — rzekł zniżonym głosem. — Bez Cioci pewniebyśmy dotarli do szczytu. A tak, co? Byli pod szczytem i wrócili z niczym. Wstyd i tyle! Będzie nas wyśmiewał nasz taternik! A co, nie mówiłem! bez komendy i liny! — dodał, naśladując głos przyrodnika.
— E! — rzekła Lusia — alboż to musimy zdradzić sekret! Byliśmy na Garłuchu i kwita!