Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/232

Ta strona została przepisana.

Tymczasem mgły się snuły po odleglejszych turniach, zasłaniając widoki; pod nami w dolinie Wielickiej leżała mgła.
— Boże! żeby nam mgła nie odcięła próby! — rzekła z pewną trwogą Cesia, patrząc w dół.
— Sama mgła to jeszcze nic — odparłem — tu droga nieomylna, wystarczy widzieć na dwa kroki, ale gdy się mgła zmówi z nocą, choćby tylko z mrokiem, możemy na tych ścianach zmarnieć o sto metrów nad swymi workami, swetrami i pelerynami. Zeszłego roku zamarzł jeden turysta w ten sposób na Jaworowych turniach.
— Pamiętam — rzekła Lusia — jemu na ratunek poszedł sławny przewodnik Klimek Bachleda i zginął także.
— Jeśli mamy zginąć, to zginiemy razem — rzekłem, ściskając nieznacznie Cesię za rękę.
— Tak, razem — powtórzyła cichutko.
Nastało poważne milczenie. Popatrzyłem na zegarek; było już dobrze po szóstej, ale czasami ściemniało się, mgły widocznie gęstniały, tylko je wiatr rozpędzał. Był to już koniec sierpnia, mrok zapadał wcześnie. Trzeba było się spieszyć! Przy schodzeniu panny puściliśmy naprzód a Ciocię ze względu na przepaściste ścianki i rynny wzięliśmy z Karolem nieznacznie między siebie. Często się potykała i groziło nieszczęście. Szczególnie obcasy u bucików okropnie wykrzywione dawały powód do obaw. Szła przy tym nieuważnie pogrążona w złowrogim milczeniu. Nastrój był ciężki. Gdy