Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/233

Ta strona została przepisana.

czasem się zachwiała, to ja, to Karol chwytaliśmy ją za ramię, ale za każdym razem wzdrygała się i otrząsała jak zły duch od święconej wody.
— Proszę mi dać spokój! pomocy nie potrzebuję i nie przyjmuję!
Gdy się spostrzegła, że mamy ją w opiece, wymknęła się i wyprzedziła panny tak, że szła na czele pochodu, ja go zamykałem. Byliśmy już w połowie ściany tuż nad biegnącym obok, spadzistym i gładkim żlebem. Nagle — Ciocia się zachwiała i upadła na wznak a następnie po upłazach zaczęła spadać na dół, odbijając się od nich coraz silniej; obok o kilka kroków była straszna przepaść.
— Jezus! — krzyknęła Cesia.
Przymknąłem oczy i myśli mi zamarły. Gdy po chwili spojrzałem, Ciocia leżała na upłazie o krok nad bezdennym urwiskiem. Zatrzymała się, chwyciwszy trawę.
Pospieszyliśmy zaraz z pomocą. Obrażeń nie było, ale potłuczenie być musiało silne, gdyż spadała tak kilka metrów. Była blada. Wstała zaraz z pomocą i przeprowadziliśmy ją na bezpieczne miejsce. Dziękowała nam po cichu. Co za zmiana! inna kobieta. Szał tatrzański wytrząsł się na tych upłazach, jak mówił potem Karol. Na pytania odpowiedziała, że nic nie boli, że może iść dalej.
— To kara na Ciocię — rzekł potem do nas Karol.
— Niech pan tak nie mówi — broniła Cesia — taka kara wszystkich nas spotkać może.