Było jednak coraz ciemniej; mgła i mrok mieszały się ze sobą, tylko wiatr przychodził nam z pomocą, rozpędzając mgłę, wtedy nieco się rozjaśniało.
— Wy idźcie z Ciocią wolniej — rzekłem do Karola — a ja pospieszę naprzód; gdy zdołam dopaść próby przed zupełną nocą, jesteśmy uratowani; mam w torbie latarnię i świecę. Wtedy damy sobie radę.
Była siódma, gdym dopadł próby; skała i klamry były zwilgocone od mgły, ale jeszcze było trochę światła. Zsunąłem się szybko i odetchnąłem — dopadłem worków. Gdy usłyszałem szelest wody, poskoczyłem ku żlebowi i chwytając wodę kubkiem, piłem długo. Zaraz potem przygotowałem latarnię i zapaliłem świecę a z worka Karola zabrałem do kieszeni drugą.
— Ho, ho! — rozległo się z góry.
— Ho, ho! — odezwałem się z dołu.
Po chwili, świecąc latarnią, byłem już na górze. Zapadła zupełna ciemność. Karol zapalił drugą. Ja i panny świeciliśmy sobie jedną latarką, Karol świecił Cioci. Ciemno już było zupełnie, ale oświetlając każdy stopień i każdą klamrę, zeszliśmy szczęśliwie. Nabrałem zaraz pełną manierkę wody i częstowałem kolejno.
— Boski nektar! — wołała Lusia.
— Ocaleni — rzekła Cesia wzruszonym głosem.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/234
Ta strona została przepisana.