Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/235

Ta strona została przepisana.

Nie można było jednak myśleć o długim odpoczynku, mieliśmy jeszcze kawał drogi do schroniska po różnych wertepach. Posililiśmy się tylko nieco zapasami z worków, ruszyliśmy w dalszą drogę; szliśmy prędko. Wkrótce minęliśmy „płaczącą skałę“ i zaczęliśmy schodzić na poziom schroniska. Teraz jednak mgła tak zgęstniała, żeśmy siebie wzajemnie widzieli niewyraźnie w zatartych konturach. Nasze latarki z tęczową aureolą wyglądały dziwnie tajemniczo. Toteż zmyliliśmy ścieżkę i zamiast skręcić w prawo, poszliśmy prosto, aż natknęliśmy się na jakąś budę bez drzwi i okien.
— Co to jest? — rzekł Karol — ta buda stoi przecież o kilkaset kroków od schroniska, aleśmy źle poszli.
Obejrzeliśmy się: na prawo widniały w mgle dwa światła, odlegle od nas może na kilometr i od siebie również bardzo odległe.
— To schronisko, ale jeszcze bardzo daleko — zauważyła Cesia.
— Cóż to — rzekłem, — czy tu są dwa schroniska?
— To dziwne — mówił Karol — nie można się zorientować.
Poszliśmy w stronę świateł i zaraz natknęliśmy się na kosówkę; nie była na szczęście zwarta, rosła kępami, ale po prostu błądziliśmy w niej wpatrzeni w światła i zaczął nas ogarniać niepokój.