Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Moi panowie! przede wszystkim najmocniej was przepraszam i proszę o przebaczenie. Widzę, żeście mieli najzupełniejszą słuszność i wdzięczną jestem, żeście nie ulegli moim nierozsądnym zachciankom. Nie umiałam ocenić waszego doświadczenia i waszej troskliwości. Teraz rozumiem, że wam zawdzięczamy ocalenie życia. Gdybyście mnie posłuchali, siedzielibyśmy teraz w tych turniach i ginęli z zimna, pragnienia i głodu. Serdecznie jestem wam wdzięczna i przebaczcie — ale naprawdę, nie wiem, co się tam ze mną stało.
Podeszliśmy do Cioci i ucałowaliśmy po kolei rękę a ja rzekłem:
— Niechże pani nie bierze sobie do serca całego tego wypadku. Myśmy to już określili, zdaje mi się trafnie: to był szał tatrzański. To było zupełnie zrozumiałe wobec pragnienia, aby zdobyć królewski szczyt; myśmy także musieli ze sobą walczyć, aby się nie poddać temu szałowi. A za szorstkie słowa przepraszamy serdecznie, proszę je puścić w niepamięć.
I zapanował niezmiernie miły i serdeczny nastrój. — Cesia była rozpromieniona, Lusia trzpiot trzepała języczkiem bez końca. Wieczerza była przewyborna, do herbaty kazaliśmy podać rumu, aby — jak mówił Karol — przeciwdziałać skutkom mgły a na uczczenie zgody zjawiła się butelka tokaju.
— Stary węgrzyn — twierdziłem — jest znakomitym środkiem na skutki szału tatrzańskiego.