Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Dolewałem więc częste kieliszki szczególnie Cioci.
— Wcale nie żałuję, że przyrodnik nie poszedł z nami — mówiła Lusia. — Dotarlibyśmy może na szczyt, ale nie doznalibyśmy tylu przygód i wrażeń. Teraz dopiero rozumie się, co to są niebezpieczeństwa tatrzańskich wycieczek.
— Tak — dodałem — nie mamy czego żałować! nie byle komu trafi się tyle i takich przygód a wspomnienia ich pozostaną nam w pamięci na całe życie.
— O, — rzekła Cesia, której oczy błyszczały jak dwie gwiazdy — mamy już prześliczną wiązankę wspomnień a im dalej, tym stają się one droższe, tym bardziej piękne i bardziej tęczowe.
Gramofon z ogromną tubą stojący na bufecie zaczął grać jakąś śliczną pieśń węgierską, tęskną i namiętną; reprodukcja była nadzwyczajna; słuchaliśmy z rozkoszą.
Było już późno, gdy udano się na spoczynek na halę turystyczną,
Nie mogąc mimo zmęczenia długo zasnąć, rozmyślałem, że miłość to szał tatrzański; tęskna melodia węgierskiej pieśni brzmiała mi w uszach i wśród marzeń zapadłem w głęboki sen.
Nazajutrz wstaliśmy późno; dzień był mglisty, nawet trochę siąpiło; trzeba było myśleć o powrocie. Zabrawszy więc przybory i otuliwszy się w peleryny, ruszyliśmy po kawie na Polski Grzebień.