Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/239

Ta strona została przepisana.

Mieliśmy wszyscy jakby ciężar na sercu; Cesia była jak zgaszona, nawet Lusia była więcej milcząca.
Ciocia szła powoli i narzekała, że ją wczorajsze sińce bolą; Karol biadał, że mu worek cięży; miał bo też zwyczaj nosić we worku mnóstwo niepotrzebnych gratów i nie rozumiał ekonomii worka turystycznego. Świat był cały spowity w mgły.
Czułem, że oboje z Cesią mamy podobne myśli, przypomniała mi się owa noc przy ognisku i snuło mi się pytanie:
— To cudne, to szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Czemuś smutna? — rzekłem, pozostawszy z nią nieco w tyle.
— I tyś smutny; ja wiem — oto już koniec, oto trzeba wracać z krainy czarów na doliny szarego życia. I szaro w duszy tak jak na świecie.
— Czyż nic nie zostanie? — pytałem.
— Zostanie — wspomnienie.
W oku jej błyszczała łza a ja czułem, że połykam coś słonego. Pospieszyliśmy w milczeniu do reszty gromadki.
Na Polskim Grzebieniu zaczęło się wyjaśniać, mogliśmy przynajmniej oglądnąć całą, potężną, wschodnią ścianę Garłucha. Na grani, pod szczytami i na ścianach w górze bielił się świeżutki śnieg. Rozpoznaliśmy Mały Gierlach, pamiętny przygodą z Ciocią a sam majestatyczny główny szczyt górował nad wszystkim. Ciocia patrzała nań długo