Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/242

Ta strona została przepisana.

czarowanie Lusi, gdy na ganku ujrzeliśmy młodego turystę przedzierzgniętego w habit zakonnika bernardyna. Lusia zaczęła prychać jak kotka i strzelać gniewnie oczyma a nasi znajomi, niedługo popasając, zaraz się ulotnili. Karol drwił z Lusi, mówił o ćmach, co lecą na każdą świecę, ale ona milczała.
Naprzeciw restauracyjki u Wodogrzmotów stała wolna furka z budą; posililiśmy się na werandzie i wsiedliśmy na nią. Ledwo ruszyliśmy, puścił się rzęsisty deszcz. Lusia była zła, Karol bez humoru; Ciocia narzekała na sińce, które musiały dawać się we znaki przy trzęsieniu góralskiej furki a ja i Cesia milczeliśmy pogrążeni w rozmyślaniach i smutku. A deszcz, zmieniwszy się w przeciągłą słotę, siekł w budkę i zasypywał nas wilgotnym, przesianym przez płótno pyłem.
W Zakopanem odwieźliśmy zaraz panie na kolej. Weszliśmy z Cesią do pustej poczekalni a gdy podniosłem jej rękę do ust, widziałem w jej oczach dwie duże łzy. Uścisnęła mię mocno za rękę i rzekła cichutko:
— Minęło jak czarowny sen i może się już nigdy nie powtórzy.
I przeczuła.
Nie powtórzyło się już nigdy.