Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Toście gór nie ciekawi a tu ludzie przyjeżdżają z daleka, żeby je widzieć.
— O tak i karki krencom, jak ten wczoraj. Mnie życie miłe. Bo to, wicie, belo tak: Kie miałek 24 roków, byłek w Kościeliskach, bań ka Krakowi żleb i ujźrałek wysoko na turniach siarotki. Barz mi się ich zachciało i polazłek po nie. A turnia bela śtyrbna i nie mogłek pote zleźć. Ani w góre ani w dół. Patrze dołu, przepaść. Strach mi sie zrobiło, pomyślałek o żonie, com niedawno ją se wzion i zacołek płakać i modlić się do Pana Boga, żeby mi pomógł. I pomógł mi i jakoś zlazłek. Pote — wicie — stanołek pod turniom i pedziałek sobie tak: Walek, masz chłopie rozum i wiencyl nie polezies, ka nie potrza. I wicie — nie polazłek.
Śmiał się mocno zadowolony ze siebie, aż mu się okrągły brzuch trząsł.
— A skądżeście wy? — zapytałem.
— Ja tutejsy, z Kościeliska.
— I jest u was więcej takich, co po górach nie chodzą?
— Ano — haj; góry znają te, co chodzą z gośćmi, Klimek, Tatar, Marusarz no i te młode chłopcy, co za gośćmi rzeczy nosą. A po co hań leźć, kiej hań same kamienie i skały. Juści — goście z miasta to syćkiego ciekawe, ale góral to — wicie — i na polu ma dość kamieni.
— To wy tak, jak ten mieszczuch — rzekł mój towarzysz — co to mówił: Jakie te taterniki dziwne ludzie! lezą na górę, patrzą na dół i mówią, że