Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/27

Ta strona została przepisana.

spojrzenie i cudny uśmiech był moją nagrodą. Zaraz jednak znikła za drzwiami.
Moja niecierpliwość tymczasem wzmagała się. Czarny Staw! Liliowe! — mówiła do mnie jako o rzeczach znanych; tu wszystko — widać — tym żyje, jak powietrzem a ja nawet dobrze nie wiem, co to Zawrat i Liliowe. Trzeba było przed taką wycieczką choć cokolwiek o Tatrach przeczytać; mógłbym choć udawać, że coś wiem. Wstyd mi było. Milczałem więc już.
— Panowie już dziś nie pójdziecie w góry — rzekł góral — bedzie tak siąpić do nocy. Mam tu budkę, jak chcecie, to was podwiozę do Zakopanego.
Kolega popatrzał na zegarek. — Czy wiesz, że on ma słuszność; już dobrze po dwunastej. Przykro to bardzo, ale innej rady nie ma.
Zły wsiadłem do budki. Tylko tyle miałem pociechy, że zza okna błysnął biały czepek i zalśniły cudne niebieskie oczy. Skinąłem kapeluszem.
Wróciliśmy do hotelu.
Nazajutrz słota była jeszcze gorsza a na trzeci dzień wśród deszczu i mgły opuściliśmy Zakopane, wracając do Krakowa.
W wagonie poznałem adwokata S., kolegę szkolnego mego towarzysza.
Dowiedziawszy się o naszej nieudałej wycieczce spojrzał na mnie z jakąś tragiczną powagą i rzekł:
— Pan chciał iść przez Zawrat? Panie, a wie pan, co to Zawrat, co to klamry?