się skończyły, siedliśmy na odpoczynek na początku Skupniowego Upłazu.
— Panno Lusiu — zachęcałem — niech pani otworzy swój dział czekoladowo-daktylowy.
— Otworzę, jeśli pan Tadeusz opowie o wczorajszych przygodach.
Usiedliśmy w ciasnym kółku na trawie a pudełko z daktylami obiegało kolejkę po wiele razy.
— Otóż było tak: Wczoraj wracaliśmy z Karolem z Hali Gąsienicowej właśnie tędy; niedaleko stąd minęliśmy jakieś towarzystwo niewieście już po ciemku. W lesie było już tak ciemno, że nie mogliśmy rozeznać własnych butów. Zapaliłem więc latarkę turystyczną i przyszło nam na myśl, aby poczekać na to towarzystwo, gdyż mogli nie mieć światła. Tymczasem nie nadchodzili. Zawołałem więc: Hej, czy nie potrzeba światła? — Och, i bardzo potrzeba! — ozwały się cienkie, niewieście głosiki.
Wracamy w górę; cóż widzimy? Oto tu pod tym krzakiem siedzą trzy niewiasty, czarno ubrana pani z dwiema pannami.
— Cóż panie tu robią? — pytałem, widząc, iż palą maszynkę spirytusową.
— Gotujemy się do noclegu — rzekła jedna z panien. — Próbowałyśmy iść przy świetle maszynki, ale bezskutecznie. Grozi nam więc nocleg pod krzakiem i liczymy na panów, że nas w tej przygodzie poratujecie.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/34
Ta strona została przepisana.