Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/36

Ta strona została przepisana.

łożeniu bucika okazało się, że już tak nie boli a koniak zrobił swoje. Ja świeciłem, Karol wziął blondynkę pod ramię i zwolna schodziliśmy z Boczania. Na zakręcie przedostatniej serpentyny usłyszeliśmy przed sobą jakieś głosy.
— Kto tam? — zapytałem.
— To my, turyści! — była odpowiedź.
Okazało się, że dwaj studenci gimnazjalni omackiem schodzą z Boczania; istotnie drogę macali ciupagami.
— Ostrożnie — rzekłem — idźcie panowie za światłem.
— O, dziękujemy, nie potrzeba — odpowiedzieli, chcąc widocznie przed pannami popisać się brawurą i poszli przodem.
Nagle rozległ się krzyk; podniosłem latarkę w górę i zobaczyliśmy przez chwilę w powietrzu dwie nogi, które szybko znikły w ciemności.
Podbiegłem na miejsce wypadku. Było to właśnie nad wądołem i nasz śmiały turysta wpadł po prostu głową w kilkumetrowy jar.
Spuściłem w dół latarnię w obawie, czy karku nie skręcił; na szczęście w dole ozwało się:
— Psiakrew, a tom się ubrał!
Kolega zlazł ostrożnie i pomógł mu się wygramolić. Panny krzyknęły z przerażenia, gdym go oświetlił, cała twarz i głowa były w błocie; poświeciłem mu w oczy, na szczęście były całe. W ma-