— To lepiej nie patrzyć w przepaść.
— Kiedy ciągnie, oj — ciągnie.
A Cesia się śmiała a potem rzekła:
— To niech ciągnie, bo ja chcę, żeby ciągnęło.
Z przełęczy między Kopami otworzył się już widok na łańcuch Tatr polskich i niedługo znaleźliśmy się na Hali Gąsienicowej przed schroniskiem.
Tu już było sporo turystów i turystek różnego pokroju.
Dwaj taternicy z linami przez ramię i czekanami w ręku siedzieli niedaleko od nas spokojni, milczący, dumni. Ci zrobili już, albo zrobią na pewno jakieś „pierwsze wyjście“, patrzą więc z pewną pogardą na turystów mniejszego pokroju, rozpiera ich poczucie taternickiej sławy. To są pewnie panowie ze sekcji turystycznej.
Większa część turystów i turystek jednak to rzesza ruchliwa i hałaśliwa w najrozmaitszych strojach; parasole, kapelusze słomkowe tudzież białe buciki nie są tu rzadkością. To „turyści od Czarnego Stawu“, jak ich nazywał Karol. My w gwoździastych butach, z workami i ciupagami byliśmy czymś pośrednim: turyści lekkoszczytowi.
— O której będziemy na Świnicy? — zapytała panna Erna głośno i z pewną dumą.
Rzesza turystów „od Czarnego Stawu“ patrzała na nas z pewnym podziwem, taternicy „z pierwszym wyjściem“ uśmiechali się lekceważąco.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/39
Ta strona została przepisana.