ką do Morskiego Oka, pierwsze wrażenie me to było spotkanie na drodze wozu pogrzebowego. Na prostej góralskiej furce leżała prosta czarna trumna a na niej ogromny wieniec z kosówki: to były szczątki sławnego przewodnika Klimka Bachledy. Zatrzymaliśmy swą furkę i zdjęliśmy kapelusze, aby uczcić bohatera, który poświęcił siebie dla ratowania cudzego młodego życia na Małym Jaworowym szczycie. A gdy z Karolem przed dwoma dniami przyszedłem do Morskiego Oka napełniony czarem tatrzańskiej przyrody — znów owe worki ze zwłokami turystów czeskich. A jednak czuję, że między duszą ludzką a tą pustynią górską może zawiązać się silny i nierozerwalny węzeł i tak jak Arab bez swej pustyni tak prawdziwy taternik bez swych Tatr żyć nie może. Do tych uczuć dochodzi się zapewne jak do każdego kochania: najpierw ciekawość, potem przyjemność, potem potrzeba i pragnienie i wreszcie miłość.
Zamilkliśmy i przez chwilę była w naszej gromadce cisza; może każdy z nas patrzał wtedy w swą duszę i pytał, jaki będzie jej stosunek do świata Tatr.
Tymczasem rozległy się hałaśliwe śmiechy i krzyki turystów „od Czarnego Stawu“.
— Tak — rzekł Karol poważnie — tylko że nie dla każdej duszy ten świat się otwiera i nie każda dusza ma jemu nawzajem coś do powiedzenia.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/42
Ta strona została przepisana.