Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/43

Ta strona została przepisana.

W nastroju poważnym wyszliśmy ze schroniska, dążąc pod Mały Kościelec ku Czarnemu Stawowi; po drodze zeszliśmy ze ścieżki do Kamienia Karłowicza.
— To był jeden z tych największych — mówił Karol — którzy ukochali Tatry. Zginął tu w zeszłym roku w zimie pod lawiną śnieżną, która stoczyła się ze zbocza Małego Kościelca. Znałem go osobiście i widywałem go nieraz samotnie wędrującego po górach. Znakomity taternik i muzyk.
— Panno Cesiu! — rzekłem — pamięta pani koncert symfoniczny, na którym byliśmy w zimie? Pamięta pani jego „Odwieczne pieśni“, które wtedy tak potężne wywarły na nas wrażenie? Przed trzema dniami nocowałem z Karolem na Hali Gąsienicowej; odwiedziliśmy właśnie ten kamień a wróciwszy, ułożyliśmy się na nocleg. W nocy zerwała się gwałtowna wichura, nie mogłem spać i słuchając odgłosów wichru zrozumiałem wtedy te odwieczne pieśni. Żałosne wycie, zgłuszony jęk, szał wściekłości, szloch rozpaczy wszystko drgało w tej odwiecznej pieśni wichury tatrzańskiej. Podobne wrażenie miałem nazajutrz przy Wielkiej Siklawie; w jej grzmocie grała także odwieczna pieśń. To na pewno w tych górach zaczerpnął on natchnienia do nich.
Panny złożyły u stóp kamienia wiązki kwiatów halnych, które uzbierały po drodze i poszliśmy dalej; stanęliśmy nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Na szczęście turystów „od Czarnego Stawu“