jeszcze nie było i mogliśmy spokojnie nasycać się pięknością widoku. Panny, które widziały po raz pierwszy staw tatrzański, a szczególnie Cesia, były zachwycone.
— Cudowne — mówiła — ta cicha, spokojna, jakby zamyślona toń i te wydzierające się w niebo, dziko spiętrzone turnie — co za kontrast i harmonia!
— Odwieczna pieśń — odrzekłem — tu cisza i uspokojenie, tam jakby jakaś szalona, nienasycona żądza, wydzieranie się z poziomów wzwyż.
Słońce jaśniało a wiatr wysoko przeganiał obłoki; w blasku słońca staw lśnił barwą granatową, przechodzącą ku brzegom w odcień szmaragdowy; gdy padł cień od chmury, toń stawała się ciemną, prawie czarną.
Czas było ruszać. Po niejakim czasie pięliśmy się wysoko serpentynami ku przełęczy między obu Kościelcami, ku Karbowi. Erna „wydzierała“ znów naprzód a Karol nawoływał i upominał; pod przełęczą jednak przystanęła i czekała na nas.
Ścieżka stawała się pod koniec bardzo stromą i piarżystą a gdy naszej ekscentrycznej towarzyszce zaczęły się usuwać na piargu stopy i ręce, które przybrała do pomocy, mina jej mocno zrzedła. Tu i ówdzie chciałem jej podać rękę.
— Nie, nie! — mówiła, ale już nie z tą werwą, jak na dole — chcę iść samodzielnie.
Gdy wreszcie stanęliśmy na przełęczy, była trochę blada a na czole pojawił się pot kroplisty.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/44
Ta strona została przepisana.