Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/46

Ta strona została przepisana.

— Będziemy ich mieli dość na Świnicy z tamtej strony; cała ścieżka wyklamrowana.
— Tym lepiej — rzekła Lusia — będzie czego się trzymać!
— Oczywiście! źle bywa tam, gdzie nie ma klamer.
— Ale — wołała Erna, której emocja już minęła — ja przepadam za klamrami, ja kocham się w klamrach.
— Panno Erno! — rzekł Karol — niech pani klamrom tak od razu miłości swej nie oświadcza, żeby pani potem im się nie sprzeniewierzyła.
— O cóż! pan Karol widocznie ma mię za bojahuza!
— Bośmy już takie odważne widzieli, co potem siadały i jęczały: ja nie pójdę, ja się boję.
Erna spojrzała na niego z urazą i poszła przodem.
Wstąpiliśmy na potężny płat śniegu, zalegający dno kotliny; panny były niezmiernie ucieszone, w sierpniu na śniegu! Ten kontrast zawsze początkujących turystów bardzo bawi. Zaczęły się grzebać w śniegu jak dzieci a Erna pierwsza, ukręciwszy kulkę, cisnęła nią w Karola, wykrzykując, że się zemści za jego złośliwe uwagi.
Rozpoczęła się kanonada na śnieżki; my dwaj mężczyźni stanowiliśmy jeden obóz, panny drugi; kule sypały się gęsto. Najgwałtowniej nacierała Lusia, wysunąwszy się na czoło. W pewnej chwili jednak Karol, cisnąwszy śnieżkę, trafił w same różowe