Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/50

Ta strona została przepisana.

Cesia i Lusia przeszła to miejsce wybornie; Erna zbladła znowu; jakiś czas widać było wahanie się, nie przyjęła jednak mej pomocy i sama przeszła, ale widziałem, że kurczowo zaciskała wargi a pot znów kroplami wystąpił na czoło; widocznie walczyła ze sobą.
— Obawiam się — rzekłem po cichu do Karola, — że samodzielność panny Erny skończy się na klamrach przy zejściu do Pięciu Stawów, możemy mieć z nią kłopot; przepaść robi widoczne wrażenie.
W pół godziny potem, pokonawszy u góry kilka wysokich stopni, stanęliśmy na szczycie.
I otworzył się przed nami czarodziejski widok tatrzański i przepyszną, gigantyczną swą rzeźbą wrzeźbiał się w nasze dusze; jakby morze rozhukane straszliwą burzą i zastygłe nagle w masy fał kamiennych leżało przed nami. Dzika, szalona potęga żywiołów odsłaniała przed nami swe tajemnice. Cesia stanęła nad urwiskiem wpatrzona w chaos kamiennych labiryntów; otoczyłem jej kibić ramieniem, przyjęła to ze słodkim uśmiechem, jako dowód troskliwości i ochrony.
— Odwieczna pieśń! — rzekła, wskazując oczyma na krajobraz.
Tak była to odwieczna pieśń nieskażonej ręką ludzką i wspaniałej w swej pierwotności przyrody, a w nas samych, w naszych bijących szybko sercach, w piersiach falujących jeszcze zadyszaniem wspinania się grała druga odwieczna pieśń — mi-