Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/62

Ta strona została przepisana.

bariera i dopiero teraz skłoniliśmy dziewczynę, że wykonała pod jej osłoną wskazane ruchy. Karol ją strofował następnie:
— Chyba pani tak widziała przepaści szwajcarskie, jak ja.
— Ależ widziałam, tylko one nie były takie okropne.
— Pewnie, bo pani widziała je z daleka.
Dziewczyna zamilkła, miała łzy w oczach, dalszą drogę odbywała w milczeniu i z widocznym wysiłkiem woli. Zatrzymywałem się często dla krótkich odpoczynków, wiedząc, że zmęczenie działa w takich razach demoralizująco. Na zboczach Gąsienicowej Turni ścieżka podnosiła się nieco w górę i nagle urywała się pionowo. Prostopadły, kilkunastometrowy żleb w rodzaju komina o gładkich ścianach, opatrzony zresztą klamrami zamiast stopni i łańcuchem wbitym w prawą ścianę boczną zamiast poręczy stanowił dalszą drogę. Zarządziłem odpoczynek. Gdy Erna podeszła na brzeg kominka i ujrzała go, nagle zbladła jeszcze silniej, zaczęła drżeć i usiadła na skałach.
— Ja tędy nie pójdę, ja nie mogę! — mówiła na pół z płaczem.
— Jakto? — ofuknął Karol — mamy panią tu zostawić, czy co? Musi pani iść! Wszyscy tędy przechodzą!
— Ja nie mogę! róbcie, co chcecie, ja nie pójdę!