Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Więc cóż? — wołał z gniewiem Karol — mamy wracać i całą wycieczkę popsuć? A to ślicznie!
— Wracać także nie mogę, nie wiem, co mi jest, ale nie mogę! — skarżyła się dziewczyna niepodobna teraz do owej rezolutnej i czupurnej Erny z dolin.
Wziąłem Karola na bok.
— Daj pokój! pozwólmy jej odpocząć i uspokoić się; nieprzewidziany kłopot; krzykiem nic nie wskórasz.
— Owszem — odparł Karol — to są znane wypadki w praktyce turystycznej. Przewodnicy zakopiańscy w takich razach krzykiem i groźbą uzyskują nieraz pożądany skutek.
— U niej widoczne wyczerpanie siły woli — mówiłem. — Przepaść robi na nią zbyt silne wrażenie. Niech odpocznie a ja tymczasem sprowadzę pannę Cesię, wy zostaniecie przy Ernie. Gdy wrócę, zejdziesz z Lusią. Może to podziała, gdy zobaczy, że musiałaby sama zostać.
Po niejakim czasie byliśmy z Cesią już u stóp komina. Zostawiłem plecak i ciupagę obok Cesi i wspiąłem się na nowo. Na górze Karol znów krzyczał na Ernę i teroryzował dziewczynę a ona odpowiadała tylko:
— Ja nie mogę, ja nie pójdę — i łzy jak perły sypały się z oczu.