Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— Daj pokój — rzekłem do Karola — sprowadź pannę Lusię a mnie zostaw! Czekajcie na nas na dole.
Zniknęli w czeluści. Usiadłem wtedy obok Erny i wyjąwszy chusteczkę, obtarłem najpierw łzy z jej oczu; przyjmowała to jak biedne, nieszczęśliwe dziecko.
— Panno Erno! — dodawałam otuchy — niech się pani uspokoi; to gra nerwów; tam nie ma nic tak strasznego i trudnego; doskonałe stopnie i pyszna poręcz.
— Ale ja nie mogę.
— Ja wiem — teraz pani jeszcze nie może, bo u pani działa nie obawa, tylko zmęczenie.
— Tak, tak! — chwyciła się mych słów dziewczyna — ja sama to czuję, że to nie obawa, tylko zmęczenie.
— A widzi pani! pani sobie wypocznie i pójdziemy.
Milczała, ja zaś ciągnąłem dalej łagodnie:
— Gdybyśmy się stąd cofnęli, toby potem w Zakopanem okropnie szkalowano naszą taternicką sławę. I najlepszego taternika mogą siły opuścić, ale je odzyskamy i pokażemy, żeśmy odważni i kpimy sobie z przepaści.
Dziewczyna podniosła głowę i uśmiechnęła się; zdawało się, że trafiłem we właściwą strunę. Posiedziała chwilę, potem popatrzała w komin, ale wnet się cofnęła.