Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— Pani nie potrzebuje patrzeć w przepaść, ja będę zasłaniał i nie może się pani nic stać, bo będzie pani całkowicie zabezpieczona. No cóż? Przecież nie pozwolimy, żeby się z nas śmiano.
— Dobrze — rzekła dziewczyna, wstając — chodźmy!
— Zaraz, — dodałem — pani ma pod sukienką doskonałe czarne szarawarki turystyczne; sukienka to tylko zawada i dawno trzeba było ją zrzucić. Proszę to zrobić, ja nie patrzę.
Po chwili sukienka poszła do worka; wziąłem jej worek na ramiona i zabrałem ciupagę. Zsunąwszy się w komin, stanąłem twarzą do ściany, jedną ręką trzymałem łańcuch a drugą krawędź komina, tworząc tym sposobem jakby kosz ochronny.
— Niech pani siada i stawia nogę tu na klamrze a łańcuch w obie ręce.
Dziewczyna posłuchała.
Cofając się o jedną klamrę w dół, chwytałem następnie najwyższą, jaką mogłem dosięgnąć klamrę a dziewczyna stopniowo zsuwała się między mnie i skałę.
— Proszę patrzeć na mnie a nie poza mnie; nie jestem znów tak bardzo brzydki, można patrzeć.
— Ależ owszem — rzekła, śmiejąc się już dziewczyna — pan Tadeusz nie jest wcale brzydki.
— Za to pani na tych klamrach ślicznie wygląda.