Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Oto jest przewodnik bzik! — wołałem w podobny sposób. — Moknij, jeśli ci się podoba, my już wolimy przesiedzieć noc choć tu na werandzie.
Wszedłem do izb; w obu izbach i w kuchni wszędzie siedzieli lub leżeli już turyści i turystki na łóżkach i na siennikach na ziemi; było pełno i parno. Pomówiłem z gospodynią.
— Chyba tylko na strychu — mówiła, wskazując ciemny otwór w pułapie werandy — tam są jeszcze sienniki i dam parę poduszek i koców przynajmniej dla pań; to ostatnie.
— Prosimy — rzekłem, biorąc drogocenne przybory pod swą opiekę. Karol zapalił latarnię, podstawiliśmy stół pod otwór, wszedłem na górę. Były trzy sienniki; trzy poduszki i koce podał mi Karol przez otwór.
— Wcale tu dobrze — rzekłem przez dziurę — panie będą miały łóżka, tylko my będziemy spali na gołych deskach. Dach szczelny i nie wieje zbytnio. A więc zajmuję ten wspaniały apartament. A teraz kolacja! — dodałem, schodząc na dół. Przesunęliśmy stół w najzaciszniejszy kąt werandy, obsiedli go dokoła i wydobyli zapasy; latarnia zawisła na belce nad stołem. Gospodyni dostarczyła nam herbaty, jaj, chleba, piwa; mieliśmy jeszcze sporo swoich prowiantów; po trudach apetyt był doskonały.
— Cóż nam brakuje? — mówiłem. — Tu mamy paradną jadalnię, na górze pyszną sypialnię