Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/70

Ta strona została przepisana.

a całe Tatry są dla nas jednym wielkim salonem ozdobionym w najpiękniejsze obrazy przyrody. Urządziliśmy się po magnacku.
— Tak — rzekł Karol — tylko my dwaj nad ranem będziemy dzwonić zębami; panie przynajmniej mają ciepłe wełniane koce.
— To my panom jeden koc odstąpimy — rzekła Cesia.
— Nigdy w świecie takiej ofiary nie przyjmiemy; turyści muszą się hartować — zresztą mam serdak — mówiłem — jakoś to będzie.
Z izb dochodził wesoły gwar, wicher huczał i trząsł budą, deszcz szumiał; po grani Miedzianego co chwilę przelatywał jakby olbrzymi wąż ognisty — to za turniami jego nad Morskim Okiem szalała burza, która tamtędy się przewaliła.
— Cudowny widok! — wołała Cesia. — Jak bajecznie w tych Tatrach, nawet noc i burza dostarczają wrażeń i widoków. Będzie to nigdy niezapomniany dzień! — tu rzuciła mi przeciągłe, rozkoszne spojrzenie.
— O tak! — mówiłem i przytuliłem ramię do boku dziewczyny, żar bił od niej i upajał mię.
— Niech żyje Świnica! — wołałem, podnosząc w górę kieliszek wina. — Zdrowie naszych ślicznych, kochanych taterniczek!
— Zdrowie naszych dzielnych przewodników! — wołały panny, brzęknęły kieliszki i kubki, złoty był nastrój. Psuł go jednak umyślnie Karol, który miał ochotę się kłócić i przedrwiwać.