Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/75

Ta strona została przepisana.

— Ślicznie będzie — odezwał się Karol — gdy nas razem z dachem stąd zdmuchnie!
— Ba — dodałem — i jeszcze do Małego Stawku i dachem nas przykryje, będzie bajeczny nocleg.
— Naprawdę — mówiła Cesia z pewną trwogą w głosie — jesteśmy w niebezpieczeństwie, to szalona wichura. Czuję wyraźnie, jak węgły się trzęsą.
Wiatr chwilami ustawał, potem znów uderzał ze wściekłością.
— O Boże! jak twardo, jak zimno! — stękał znów Karol.
— Śpij już! — odrzekłem.
Minęło kilka minut, słuchałem wycia wichru a potem rzekłem:
— Ten wicher tak jęczy, jakby dusze tych wszystkich, co poginęli w Tatrach.
— Wieczny odpoczynek — rzekła Cesia poważnie.
— Idź ze swymi czarnymi myślami! — ofuknął Karol — śpijcie już!
Nie mogłem spać mimo zmęczenia, ogarnął mię dziwny nastrój; przejmował mię smutek, to muzyka wichru tatrzańskiego nastrajała tak mą duszę.
Przez myśl przesuwały się wrażenia całego dnia, widziałem wszystko plastycznie jak żywe, zapewne już zasypiałem.