Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Tymczasem całe schronisko rozlegało się śmiechem, pobudzili się wszyscy, opowiadano o przygodzie.
— Panie Tadeuszu! ja pana proszę, niech pan nie gasi światła — mówiła Cesia z pewnym podrażnieniem w głosie — ja się boję.
— Niech się pani uspokoi, latarka będzie się świeciła.
Na nieszczęście latarka zaczęła przygasać; była to latarnia Karola z jakimś automatycznym aparatem do wysuwania świecy schowanej w rurze; aparat zaczął zawodzić i trzeba było świecę palcem wysuwać.
— Twój automat do niczego!
— Dajże już spać! gaś światło!
— Nie, nie! — wołała Cesia — bo zaraz schodzę.
— Będę siedział i pilnował świecy a pani niech się kładzie! Jaka szkoda, że zapomniałem swojej latarki.
— Może wyjąć świecę z latarki — mówiła Lusia.
— Ba, taki wicher, jeszcze spalimy schronisko.
— Ostrożnie ze światłem! — wołano z dołu.
Cesia jeszcze chwilkę siedziała, patrząc mi w oczy, widniało w nich omdlenie i pragnienie pieszczoty. Po chwili położyła się, szepcąc mi:
— Dobranoc.