Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Siedziałem jeszcze kilka minut, pilnując świecy; nastała już naprawdę cisza. Zauważyłem, że przy łóżkach swych panny na jedną kupkę złożyły sukienki i swetery; podsunąłem się ostrożnie i zabrałem to wszystko do siebie. Nakryłem się rzeczami a sweter Cesi położyłem na sercu i przytuliłem doń usta. Po chwili świeca sama zgasła i zasnąłem.
Rano zbudził mię dotkliwy chłód. Przez otwarte drzwi wpadało światło dzienne. Sukienki i swetery zniknęły a łóżka panien były puste. Chciało mi się jeszcze serdecznie spać a równocześnie dzwoniłem zębami; zamierzałem przenieść się na jedno z łóżek, gdy wtem rozległ się suchy trzask jakby łamanej deski i jakby szamotanie się. Zerwałem się.
— Ratuj! spadam w przepaść! — krzyczał Karol.
Istotnie tkwił po pachy w suficie, w którym wyłamał swym ciężarem długą jak deska dziurę. Był jeszcze zaspany, myślał, że spada z turni. Na dole rozległy się jakieś okrzyki:
— Nogi, czyjeś nogi wiszą! — piszczał jakiś głos niewieści.
— Do kroćset diabłów! — klęły głosy męskie.
Potem słychać było gwałtowny śmiech i żywy ruch. Karol otrzeźwiał; pomogłem mu wygramolić się z dziury z ostrożnością, bo groziło, że dalsze deski pękną. Widocznie we śnie zmienił położenie ciała i spoczął całym ciężarem na jednej cienkiej