Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Ze Świstówki podziwialiśmy jeszcze raz dolinę Pięciu Stawów a szczególnie otoczenie doliny Buczynowej i wspaniałe ściany Wołoszyna w oświetleniu porannym. Na Opalonym otworzył się przed nami nieporównany widok na kotliny Morskiego Oka i Czarnego Stawu.
Rozłożyliśmy się na suchej murawie, słońce oblewało nas złotym potokiem światła, nasycaliśmy oczy przepyszną panoramą. Nasza podniecona i zaostrzona wrażliwość sprawiała, że piękno natury stawało się dla nas jakby dotykalne.
— Boże! — wołała Lusia — i ten pan Karol chciał nas pozbawić takiego widoku!
Cesia patrzała mi w oczy z jakimś rozkosznym omdleniem; była dziś miękka i rozmarzona a ja byłem jak odurzony; upajałem się jej młodością i czarem, tudzież pięknem natury; zlewało się to w jedną doskonałą harmonię.
Wśród tego ukazało się na ścieżce dwu młodych mężczyzn, mieli w ręku kasetki jakby malarskie, być może uczniowie akademii sztuk pięknych. Jeden z nich zbliżył się do mnie i zapytał:
— Przepraszam, czy to pan miał przyjemność spaść nam dziś na głowę?
— Nie, panie — odparłem — to się zdarzyło memu koledze, który niestety rozstał się z nami. Cóż się panom stało?
— Na szczęście nic, ale mogło się stać — rzekł, śmiejąc się malarz. — Deska pękła na dwoje; jedna połówka spadła na moją głowę a druga