— Wcale nie zatęskniłem za panną Lusią, tylko za obiadem. Miałem już iść na Zawrat, gdy przypomniałem sobie, że przy Morskim Oku dają dobry obiad. Otóż i jestem!
— A mój list pan otrzymał? — pytała Lusia.
— Szedłem przez Miedziane, a na Miedzianym żadnej poczty dotąd nie ma. A zresztą gdy zaczną urządzać poczty na szczytach tatrzańskich, to ja po Tatrach chodzić nie będę. Wyniosę się na Himalaje!
— Ależ ja go zostawiłam u gospodyni przy Pięciu Stawach.
— To go sobie na przyszły rok odbiorę, bo w tym roku już tam nie będę.
— To pan nawet nie jest ciekawy, co piszę?
— W każdym razie ciekawszy jestem obiadu. Hej! Co tam macie?
Odbyła się narada i wkrótce obiad znalazł się na stole. Lusia miała minę obrażoną i milczała, wszyscy jednak byliśmy radzi, że jesteśmy znów razem. Ukazała się więc butelka wina na zgodę. Nalałem kieliszki i zaczęliśmy się trącać; jednak Lusia nie chciała trącić się z Karolem.
Wtedy zabrałem głos:
— Moi państwo! powiem wam mowę. Gdy Pan Bóg stworzył świat, stworzył też miasta. Ale wnet zobaczył, że ludziom, co mają serce pod żebrami, duszno w nich i ciasno. I rzekł Pan Bóg: Zrobię dla nich coś godniejszego. Wziął kupę kamieni, sypał i sypał, w dołki nalał wody i stworzył Tatry. Po-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/84
Ta strona została przepisana.