tem się uśmiechnął i rzekł rad do siebie: To mi się udało; będą ludziska mieli gdzie przestrono oddychać, czemu się dziwować, a młodzi będą mieli gdzie swobodnie się kochać. A potem Pan Bóg poszedł do Warszawy i rzekł we śnie do jednego doktora: Słuchaj ty, Chałubiński; idźno w te góry, com je właśnie usypał, popatrz się i nadziw i ludziom pokaż, bo mi się to pięknie udało. A jest ci tam góral Sabała, który mi się też pięknie udał, tego sobie weź w te góry, iżbyś gdzie karku nie skręcił. I poszedł i dziwował się i ludziom pokazał i ludziska zaczęli w Tatry chadzać, jako na ten przykład i my chadzamy a ci, co mają serce pod żebrami, mówią też, że mu się to pięknie udało. I sam Pan Bóg to nocą księżycową, to w zimie, kiedy słoneczko świeci a przygrzewa, lubi sobie z Pietrempawłem pochodzić po tych górach i dolinach, po tych turniach i halach i ucieszyć oczy widokiem. Hej! Ale też w Tatrach tylko swoboda i piękno i miłość mają prawo chadzać a wszystko inne trzeba odrzucić precz, bo taka wola boska. Dlatego mówię wam, ty, panno Lusiu, i ty, Karolu, uznajcie tę wolę boską, odłóżcie urazy i zaraz się tu pogódźcie, iżby jaka zła przygoda na was w tych górach za obrazę boską nie przyszła. Amen.
Śmiali się wszyscy a Karol rzekł:
— Juści, ja chętnie się pogodzę ale nie wiem, czy panna Lusia czuje wolę boską.
— Ależ czuje, na pewno czuje! — mówiłem.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/85
Ta strona została przepisana.