Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— No, trudno, żebym ja przepraszała pana Karola, kiedy on mnie pierwszy obraził.
— A więc panno Lusiu, zgoda! — rzekł Karol, wyciągając rękę. Lusia podała mu rękę, nalałem w kieliszki złotego płynu; brzęknęły wesoło.
Po czarnej kawie Karol wyszedł, aby zamówić furkę góralską do powrotu a zamówiwszy, wrócił do nas; wyszliśmy nad brzeg jeziora i siedliśmy do łodzi, aby się przeprawić na drugą stronę. Oglądaliśmy przepyszną panoramę Mięguszowieckich turni i innych, tworzących wyniosłe otoczenie jeziora a Cesia zaśmiała się i rzekła:
— Jak to było z tym stworzeniem Tatr? Wziął kupę kamieni sypał i sypał a w dołki nalał wody. To całe szczęście, że nie zapomniał w dołki nalać wody, bo bez tego Tatry straciłyby połowę uroku. Jest nieśmiertelne piękno zaklęte w tym kontraście cichych wód i dziko spiętrzonych nad nimi turni.
Byliśmy wszyscy pod urokiem tego piękna a Karol rzekł:
— Ano, przyznać trzeba, że pięknie się to Panu Bogu udało, ale i Chałubińskiego zasługa niemała, że pokazał ludziom te góry.
Przeprawiwszy się, udaliśmy się ścieżką do Czarnego Stawu pod Rysami; dzień był słoneczny i gorący; Karol z Lusią i Erną pospieszyli przodem, myśmy z Cesią przyzostali, aby ostatnie chwile naszej pierwszej, nigdy niezapomnianej wycieczki spędzić we dwoje. Cesia podała mi rękę, szliśmy