Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/87

Ta strona została przepisana.

powoli a ja mówiłem, pokazując na całą panoramę:
— Oto czarodziejski zamek a w zamku tym są nieprzebrane skarby a pilnują ich zazdrosne koboldy. A myśmy wydarli tym koboldom dużo, dużo skarbów, cenniejszych od brylantów i złota, bo skarbów, którym na imię rozkosz i szczęście.
A dziewczyna, ściskając mi rękę, odpowiadała:
— O tak! czuję się szczęśliwą, bardzo szczęśliwą a jeśli czego się lękam, to żeby to szczęście nie porwało nas, nie zaślepiło i nie rzuciło w przepaść, którą przed nami otwierają zazdrosne koboldy.
A potem zamyśliła się i dodała:
— Tylko żal, że oto już bliski koniec, że trzeba wracać tam w doliny, gdzie często smutno i szaro.
Szliśmy jakiś czas w milczeniu.
Stanęliśmy nad Czarnym Stawem; dzika kotlina! Jest coś przeraźliwego i tragicznego w tym ciemnym, czarnym okręgu, w tych ścianach Czarnego Mięguszowieckiego, przewieszonych nad jeziorem groźnie, jakby grożących przewaleniem się w jego głąb ciemną. Tylko śliczne, srebrne smugi wąskich kaskad snujących się po ścianach lub spadających pionowo z cichym szelestem z przewieszek ożywiają ten widok. Nie byliśmy z Cesią nastrojeni do jego ponurej piękności a gdy reszta naszej gromadki podążyła naokoło stawu, aby dotrzeć na płat śniegu po przeciwnej stronie jeziora, myśmy się cofnęli nieco w dół i usiedliśmy