Lusia wzruszyła ramionami lekceważąco, Zosia się śmiała a na twarzy Cesi odmalował się mały niepokój:
— O do licha! — rzekł pan Witold — zdaje się, że ja się znajdę w najgorszym położeniu, bo panie już wprawne turystki a ja zaczynam alfabet tatrzański. Pięćdziesiąt kamienic trzypiętrowych — to wcale nie zachęcające. j
— Właśnie, że zachęcające! — zawołała Lusia — nie ma nic przyjemniejszego, jak chodzić nad przepaściami po turniach.
— Panno Lusiu! — rzekłem — pamięta pani, jak zeszłego roku panna Erna wołała: ja się kocham w klamrach! — a potem przed klamrami usiadła i w płacz: ja nie pójdę, ja nie mogę.
— Szkoda, żem tego nie widziała — śmiała się panna Zosia — ta rezolutna, rozhukana Erna! kto by myślał!
— Może pani zobaczy jeszcze w gorszym wydaniu, gdy ja siądę na klamrach i będę biadał: ja nie mogę, ja nie pójdę!
— Co? pan, mężczyzna! tobym się pana całkiem wyrzekła mimo całego... — tu urwała.
— Co, mimo całego... — pytał żywo pan Witold.
— Mimo całego uszanowania — zaśmiała się Zosia.
— Widzę, — odparł Witold — że będę musiał zdobyć się na całą dozę bohaterstwa. O, smutny lo-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/92
Ta strona została przepisana.