Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/94

Ta strona została przepisana.

i drugim za ujmę, jeśli nie damy rady i będziemy musieli wrócić. Zobowiązuję jednak wszystkich tu obecnych, iż o takim szpetnym wypadku zachowają wieczyste milczenie i nie zdradzą go ani słowem — tu skłoniłem się w stronę Lusi — ani rumieńcem — takiż ruch w stronę Cesi — ani śmiechem — dodałem, wskazując na Zosię — iżby plama na naszej sławie taternickiej nie stała się widna w całym Zakopanem.
— Ani myślę wracać! — krzyczała Lusia.
— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz — rzekł na to pan Witold.
— A teraz — dodałem — my z panem Witoldem pójdziemy nabrać zapasów wody a panie raczą przedzierzgnąć się w strój męski a sukienki i swetery schować do worków.
Gdyśmy powrócili panny były już przebrane. Cesia była zakłopotana i rumieniła się, Lusia była rozbawiona swym strojem a Zosia się śmiała.
— Śliczny, zachwycający chłopiec! — mówiłem do Cesi, która coraz mocniej oblewała się rumieńcem.
Istotnie granatowe spodenki spięte niżej kolan na guziczki, czarne, jedwabne pończoszki, popielata bluzka w granatowe prążki i brązowy pasek obciskający kibić uwydatniały całą bujność i zgrabność dziewiczej postaci. Bluzka wycięta i kołnierz jej mocno odłożony odsłaniał bajecznie kształtną i białą szyję.
Witold był zachwycony znów swą narzeczoną,