Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/97

Ta strona została przepisana.

turystce; z wichrem tatrzańskim, co porywa i unosi; ze słońcem, co pali.
Wstępowaliśmy na pierwsze klamry.
— Niechcę być ani sokołem, ani przepaścią, ani wichrem — rzekłem, stojąc na klamrze tuż za dziewczyną — chcę być słońcem, co pali.
— Ho! ho! — odezwano się z dołu.
— Ho, ho! — powtórzyła czarna Zawratowa Turnia.
— Tu pierwsze klamry! — wołałem.
— Klamry! — powtarzano na dole.
— Klamry! — wołało od turni.
Przeszliśmy pierwsze klamry gładko a Lusia spojrzawszy w przepaść, rzekła:
— Na trzy kamienice to może będzie, ale nie na pięćdziesiąt!
— Ba! to dopiero początek, — mówił Witold — zobaczymy, co dalej będzie. Jeśli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to mam nadzieję, że panna Zosia mnie się nie wyrzeknie.
— Owszem — śmiała się panna Zosia — pan Witold jest moim uczniem w taternictwie, ale widać, że jest pojętny i ma zdolności.
— Czy tak pojętnym, jak w innych naukach? — pytałem.
— W jakich na przykład?
— Na przykład w miłości?
— O, przepraszam — chichotała Zosia. — w tym przedmiocie to pan Witold jest moim nauczycielem.