Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— I cóż panie Witoldzie?
— Talenta są duże — odparł Witold — pilność pozostawia do życzenia.
Odetchnąwszy, ruszyliśmy w górę. Ja z Cesią przodem, Lusia w środku, narzeczeni na końcu. Stanęliśmy u stóp stromego żlebiku wilgotnego od spływającej wody, opatrzonego od dołu do góry klamrami i łańcuchami.
— O, — rzekł Witold, spojrzawszy — tu będzie gorzej; no, moja śliczna nauczycielko! proszę o lekcję chodzenia po takich żlebach.
— E! — odparła panna Zosia, patrząc niepewnym wzrokiem w górę — zdaje mi się, że moje własne wiadomości nie sięgają tak daleko.
Jednak pięliśmy się i szło gładko; w jednym tylko miejscu panna Zosia, chwytając za łańcuch, włożyła w stopień skalny prawą nogę zamiast lewej i nie mogła następnie w żaden sposób dokonać koniecznej zmiany, aby wstąpić na wyższy stopień. Wtedy Witold z pewnym narażeniem się ujął pannę za obie stopy, zręcznie podniósł i dokonał zmiany, przestawiając nóżki. Oczywiście nie obeszło się przy tym bez krzyku i śmiechu.
— A ślicznie! — wołałem z góry — to uczeń uczy nauczycielkę!
Weszliśmy teraz w rodzaj korytarza utworzonego przez płytę odwaloną od ściany i samą ścianę. Lusia, opuszczając żleb, spojrzała w dół i rzekła:
— No tu będzie ze sześć kamienic.
— Coraz lepiej — mówił zadyszany Witold —