Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/131

Ta strona została przepisana.

remnie godzin pozabiurowych i niewątpliwie zajmuje się czemś nader poważnie.
Co jednak robi, co zamierza, tego nawet nikt się domyślać nie próbował.
Ha — Sfinks.
Do Krotoszewskiego wpadał wieczorem wyraźnie znużony jakąś ciężką, wyczerpującą pracą. Przychodził niby dla rozrywki, na pogawędkę z kolegami, a właściwie nie słuchał i nie słyszał, co mówiono.
A mówiono rozmaicie. Padały czasem, jak to wśród młodzieży, słowa harde, śmiałe, buntownicze, słowa, głoszące myśl górną i chmurną, ale też bawiono się wesołym, swawolnym aż do cynizmu, konceptem.
Nie mniej zwrócono na nich uwagę.
Stało się. Nakryto wszystkich od jednego zamachu.
Przy sposobności zagarnięto też trochę Bogu ducha winnej publiczności.
I tak przy sąsiednim stoliku siedział podtatusiały jegomość z młodą i piękną niewiastą. W cyrkule dopiero okazało się, że jegomość jest zacnym ojcem rodziny, tudzież wysokim urzędnikiem państwowym i z konspirującą jakoby młodzieżą, nic a nic nie ma wspólnego. W kawiarni znalazł się poprostu „na randce“ z damą, poznaną na maskaradzie. Niestety, żona zaniepokojona całonocną nieobecnością w domu zac-