drzeć zaledwie on, Stefan i Brodowicz. Ciężkie, żelazne drzwi zatrzasnęły się z jękiem.
W celi powstał rozgwar protestu.
— Nie widzę słusznej racyi, ażeby tem samem prawem nie miało nas siedzieć dwunastu — odpalił pewny siebie Brodowicz. — Albo są stany wyjątkowe, albo ich niema wcale.
— Niech zostaną — odezwał się z gromady człowiek starszy, z długą, siwiejącą brodą. Brodowicz go poznał.
— A, ojciec! Jeszcze tu?
— A jeszcze, żeby ich pokręciło. Proszę się, jak kogo dobrego, żęby mię odesłali do domu, a oni mię trzymają w tym bajzlu.
— Ha, ha, dom to Pawiak w języku naszego kochanego ojczulka — objaśnia towarzyszom Brodowicz — ojciec więzienie w Pawiaku uważa za swój dom własny.
— Bo pewnie — odparł stary z odcieniem specyalnego kabotynizmu w głosie i mimice — bo pewnie, tam mi najlepiej, wygodnie i swojo — zna człowiek każdy kącik, a głównie cicho i spokojnie. Tu, jak na Pociejowie, albo jak w teatrze. Nie lubię, psiawątroba, teatru.
Ktoś szemrał jeszcze przeciw przyjmowaniu nowych lokatorów.
Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/134
Ta strona została przepisana.