a od świata ludzkiego całym systemem murów, rowów, wałów i bram zamczystych, nucili cichą pieśń, beznadziejnie smutną i rozpacznie żałosną.
Ani śladu kabaretowych wybryków. Nie mieli też tu widzeń, liścików, posyłek. Nie mieli też znośnych obiadów z pobliskiej restauracyi, jeno ów słynny kapuśniak lub kaszę z „raszki“, tudzież kawałek wygotowanego mięsa na patyku. Dwa razy na tydzień przyjmowano co prawda „wałówki“ z trochą tytoniu, cukru, herbaty, wędlin i pieczywa, jeżeli ktoś oczywiście miał tam na wolności kogoś, kto poświęcił się na czekanie godzinami w czystym polu przy słocie i chłodzie, aż posyłkę stróże forteczni odbiorą.
Wiktuały przychodziły pokrajane, pocięte, poszatkowane literalnie na drobno, tak gorliwie żandarmi szukali w nich korespondencyi. Zdawało się, że mysz polna nie przeciśnie się tu z wieścią ze świata. A jednak „rutyna więzienna“ Brodowicza zatryumfowała nad czujnością straży. Zaraz na drugi dzień udało mu się wysłać na miasto kartkę i kiedy w piątek przyniesiono wałówki, Brodowicz w swojej znalazł „grypsa“ z odpowiedzią.
Wiedział, gdzie go ma szukać. Wysypał przysłaną herbatę z papierka i pobiegł z nim do pieca. Pod wpływem ciepła na czystej, choć mocno pomiętej karcie, wystąpiły rdzawe litery.
Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/144
Ta strona została przepisana.