chciał zgodzić się na rozwód. Uparty był stary, mściwy. A teraz... no, trudno teraz o karyerę...
— Co?
Zarumieniła się.
— Wiem, co powiesz... Wiem, co pomyślisz. Stara, siwa baba — a on dzieciak prawie. Pewnie, wołałabym, żeby był poważniejszy, żeby miał sytuacyę. On zapewne niewiele starszy od ciebie?
— Kto?
— On, Stefan...
Margiel ma wrażenie, że dostał nagle pomieszania zmysłów. Zdaje mu się, że to, co słyszy w tej chwili, jest tworem fantastycznym upartej autosuggestyi, jest dziełem rozstrojonej imaginacyi, trapionej opętaniem przez myśl jedną natrętną, dokuczliwą, która mu się narzuciła w pewnym momencie zachwiania się duchowego i nie opuszcza go odtąd ani na chwilę. Jest to jakby dalszy ciąg, jakby zrealizowanie chorobliwych przywidzeń, które wyobraźnię jego ujęły w posiadanie tak bezwzględnie i niepodzielnie, że musiały się stać rzeczywistością.
Otworzył szeroko oczy i patrzył na matkę długo w milczeniu. A było snadź w tem spojrzeniu coś okropnego, bo nieopisany wyraz przerażenia odmalował się na jej twarzy. Cofnęła się w tył i starała się tłumaczyć lękliwie.
— No, mój Boże, cóż miałam począć — mówiła, jąkając się — cóż miałam począć — cóż
Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/163
Ta strona została przepisana.