też skończyła, jak... było do przewidzenia. Pomnę, jak kiedyś zacna pani Honorata z oburzeniem opowiadała nam o eskapadach pięknej Józi. Podobno filutka przebierała się w najspójniejsze szaty swej pani i zadawała szyku po nocnych knajpkach.
Pochylił jeszcze niżej głowę nad talerzem.
— Podobno — rzekł — podobno... ale poco krzyczysz tak głośno?...
Zniżyłem głos.
— Masz racyę, ciągnąłem dalej, śliczna była ta Józia. Pełna wdzięku i dziwnej, jak na pokojówkę, dystynkcyi, doprawdy też nasza dama ma coś... oczywiście toute proportion gardée... ma coś z jej typu w ogólnym rysunku głowy.
— Nie tylko ma coś z jej typu, ale to jest ta sama Józia we własnej osobie.
— No, daj pokój...
— Upewniam cię.
Pomimo woli odwróciłem się, ażeby sprawdzić możliwość owej tożsamości. Ponieważ jednak z miejsca, na którem siedziałem, było to w najwyższym stopniu nieporęcznie, przeniosłem się poprostu na inne krzesło.
Podano nam właśnie czarną kawę.
Widziałem ją... i, wyznaję, w miarę baczniejszej obserwacyi twierdzenie malarza wydawało mi się coraz mniej prawdopodobne. Była już bez płaszcza — w jasnej bluzce, pod którą
Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/196
Ta strona została przepisana.