Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/20

Ta strona została przepisana.

milijne, jako spadek nieszczęsny po przodkach, jako stygmat czy kalectwo rodowe, którego, mimo najheroiczniejszych zabiegów leczniczych, pozbyć się nie byłem w możności. Nie pomogło staranne, bardzo realne wychowanie, nie pomogły najwymowniejsze przykłady z najbliższego otoczenia, nie pomogły wzorowo stosowane hygjena i profilaktyka.
Zło tkwiło strasznie głęboko.
Wyrażało się ono w sposób dwojaki. Przedewszystkiem nie umiałem wzbudzić w sobie należycie świętego szacunku dla rubla, dla takiego zwykłego pojedyńczego rubla, nie mówiąc już o kopiejkach i groszach, a powtóre, biorąc rubla, choćby takiego, który mi się najświęciej należał, rumieniłem się, jakbym popełniał coś kompromitującego.
Co pan chce? — westchnął ciężko — możemy rozumować logicznie, tymczasem w praktycznem zastosowaniu, przez jeden taki głupi odruch, całe rozumowanie fika niemożliwego kozła i, zamiast usiąść wygodnie, stajemy na głowie wbrew wszelkiej logice i korzyści realnej.
Zrozumiałem, że jestem skazany beznadziejnie, jeżeli mnie jakieś wydarzenie niezwykłe nie wytrąci z fatalnej orbity, po której krążyć musiałem z nakazu mego psychicznego upośledzenia. Zdawna przestałem wierzyć w skuteczność