Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/200

Ta strona została przepisana.

stwa Barońskich wywiódł na wolne przestworza właściwego dla jej urody pola.
Świat cały stoi przed nią otworem.
— Hm, dobry geniusz?
— Masz wątpliwości? Nie różnisz się, jak widzę, filistrze, w poglądach z panią Honoratą.
— Bo ja wiem...
— No, to patrz sam i sądź.
Tamci skończyli kolacyę. Wyniosły pan z nadzwyczajną uprzejmością podawał damie jej płaszcz jedwabny. Przyjęła go z pańską godnością; okrągłym, miękkim ruchem przesunęła ramię w szeroki otwór rękawa.
Przechodzili tuż przed nami. Ona wspaniała, pewna siebie, spokojna, niewzruszona zgoła naszym widokiem, ani naszemi nad miarę natarczywemi spojrzeniami.
Nie zna nas.
— Nie, do kroćset, to nie może być dawna Józia.
Towarzysz mój chichotał podniecony.
— Wiesz, ta przedziwna metamorfoza... ta bajkowa metamorfoza... hm, przyznam ci się otwarcie — to mój tryumf. Ja to byłem jej dobrym geniuszem... Dla mnie to przebrała się kiedyś w nowy, spacerowy kostyum pani Honoraty i robiliśmy furorę w „Udziałowej”. Wyglądała przecudnie — wiedziałem, że zajdzie daleko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .