ile że jesień była za pasem i, nie daj Bóg, deszcze rychło lać zaczną, ale nijak nie zdołał.
Okrutne kolki w boki go sparły, że oddech zabijało. Leżał na pościeli, jako kłoda i jeno jęczał nieludzkim głosem a mamrotał.
— Jakże to — myśli — dzieckam a babie taką robotę ostawić mam, której i chłop nie każdy uradzić potrafi. Jakże to bez poszycia stodoła pod zimę będzie i całą chudobę mało nie gorzej na zatracenie wydać przyjdzie.
Markocił się oną stodołą niemało, ale widzi co mu zapisano, tedy przez ściśnięte od bólu zęby krzyknie:
— Księdza!
Porwała się Mateuszowa od komina, kędy świniom w saganie kartofle warzyła, i jakoby oto na one wołanie czekała, trzaśnie w kark Kazka.
— Chybaj, bąku, a żwawo do Niechcic na plebanję, pocałuj dobrodzieja w rękę, i proś, żeby z olejami świętymi do nas duchem jechał, bo tatuś umierają.
Wysłała jeszcze Jagnę pod las po ciotkę Nastazję, małe dzieci z Marcysią wyprawiła do sadu, a sama stanęła podle łóżka i pogląda na męża.
On tchnie ciężko, piersiami okrutnie robi, że, dziw, nie pękną.
— Źle z tobą mężysiu?
— Źle.
Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/30
Ta strona została przepisana.