Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/4

Ta strona została skorygowana.
—   2   —

Opadł ciężko na rozpalone od żaru słonecznego kamienie i ukrył twarz w obu rękach. Cisza śmiertelna panowała dokoła. Od czasu do czasu przerywał tę ciszę uporczywy, ciężki kaszel starca.
— Matko Boska, miłosierdzia pełna — szeptał — zmiłuj się nademną, wstrzymaj ostatnią godzinę i spraw, bym mógł naprawić swą zbrodnię.
Zadrżał. — A może on już nie żyje? Może napróżno się łudzę? Wszak mogli go zbóje zabić, tego pięknego chłopczyka, a co wtedy?
Podniósł się z trudem i powlókł dalej.
— Pójdę... Będę szedł, póki mi sił starczy... Niedaleko stąd powinna być ich kryjówka. Muszę im wydrzeć tajemnicę, muszę się dowiedzieć, co zrobili z chłopcem.
Nagle dały się słyszeć szybkie kroki.
— Co tu robisz, starcze? — zabrzmiał czyjś surowy głos.
— Nic, odpoczywam — odparł zapytany z wysiłkiem.
— A pocoś tu przyszedł?
— By umrzeć spokojnie.
— Umrzeć? — zdziwił się pytający, młody, ogorzały mężczyzna, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i sztylet — umrzeć? — A to czemu?
— Bo nie mogę dalej już iść.
— Pocoś właściwie przyszedł? Czego szukasz w naszych stronach?
— Szukam ziół leczniczych, któreby mi przywróciły zdrowie, ale siły mnie opuściły, śmierć zbliża się, a ziół czarodziejskich znaleźć nie mogę.
— Skąd przybywasz?
— Z daleka, mój synu — z Portugalii.