Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/9

Ta strona została skorygowana.
—   7   —

biego. Zresztą zrobię to dla pana, ale za sowitym wynagrodzeniem.
— Ile żądacie?
— Zależy, czy ten człowiek ma umrzeć, czy tylko zniknąć.
— To pierwsze pewniejsze. Nieboszczyk nigdy zaszkodzić nie może.
— Zgoda, sennor Gasparino. Zapłaci pan tysiąc dublonów i sprawa załatwiona.
— Co? Tysiąc dublonów? — oburzył się — Tysiąc dublonów za jednego marnego cudzoziemca? Chyba ci, kapitanie, gorączka uderzyła do głowy.
— Jeżeli dla pana za drogo, radź pan sobie z nim sam. My nie będziemy maczać rąk za byle co: i zrobił ruch jak gdyby chciał się oddalić.
— Stój! — zawołał Gasparino przerażony — spuścisz pan chyba co z ceny.
— Ani szeląga. Zna mnie pan przecież.
— No, to zgoda, tylko spraw się pan dobrze. Kiedy mam zapłacić i jak?
— Połowę teraz, resztę po robocie.
— A gdyby się wam nie udało, to moje pieniądze przepadną?
— Musi się udać, nie jesteśmy nowicjusze w naszym zawodzie. Powiedz mi pan tylko, jak się do tego człowieka dostać.
— Sam jeszcze nie wiem. Przede wszystkim proszę mi przysłać sześciu, albo siedmiu ludzi do Rodriganda, a ja już im wydam odpowiednie polecenie.
To rzekłszy, odliczył pięćset dublonów i wręczył je kankanowi, poczem spytał: — Czy masz jeszcze tego chłopca, sennor kapitano?