Nikt nie spełniał jego rozkazu tak dokładnie i starannie, jak kasztelan Juan Alimpo: przemykał się on cichuteńko po korytarzach, lekko i zwinnie przesuwał się wśród staroświeckich mebli, skradając się ustawicznie na paluszkach.
Żona jego starała się chodzić równie cicho, jak on, szczupły i drobny, ona zaś była szersza, niż dłuższa, lecz nie udawało się jej to. Nic dziwnego, Alimpo był a ważyła z pewnością osiem razy tyle, co jej mąż.
W tej właśnie chwili zajęci byli sprzątaniem komnaty, przeznaczonej dla doktora Zorskiego.
— Jak myślisz, Elwiro, czy spodoba mu się nasza robota?
— Jestem tego pewna.
— Jaki on skromny — rzekła Elwira.
— I jaki roztropny i uczony.
— I taki piękny, Alimpo.
— Hm, może i piękny. Wam, kobietom, takie rzeczy — wpadają prędko w oczy, a ja, prawdę powiedziawszy, nie znam się na tym wcale. Wiem tylko, że go lubię i czuję przed nim ogromny respekt. A ty, Elwiro?
— Ja też. Przecież on taki szlachetny i dumny, jakby był hrabią, albo księciem krwi.
— Nasz pan też go bardzo lubi.
— A nasza hrabianka jeszcze bardziej.
— Skąd ty to wiesz, Elwiro?
— Oho, polegaj na mnie. Już ja się znam na rzeczy.
— No, no — pokręcił głową Alimpo — to dopiero. Ale wiesz, tamci trzej lekarze nie podobają mi się wcale.
— Ani mnie.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 40 —