Elwira zdziwiła się niezmiernie, ale po namyśle rzekła:
— Wiesz, Alimpo, masz rację! On jest naprawdę podobny do siostry Klaryssy. Tak, ten młody pan wygląda jakby nie był synem państwa, tylko notariusza i tej pobożnej siostruni.
— E, wiesz, z tego gadania nic dobrego nie będzie. Jeszcze ktoś podsłucha i będziemy mieli kram. Weźmy się lepiej do roboty.
— Ja już skończyłam.
— I ja też.
Wyszli. Na korytarzu minęli ich trzej hiszpańscy lekarze. Mieli miny niezmiernie uroczyste i kroczyli z powagą i dostojeństwem.
— Dokąd oni idą? — spytała szeptem pani Elwira.
— Pewnie do pana hrabiego — równie cicho odpowiedział jej mąż.
Jakoż lekarze szli rzeczywiście do pana de Rodriganda, ale przed drzwiami jego zostali zatrzymani przez lokaja.
— Wybaczą panowie — rzekł lokaj grzecznie — jaśnie wielmożny pan hrabia kazał mi nie wpuszczać nikogo do siebie.
— Proszę nas zameldować — rzucił ostro Francas.
— Panowie wybaczą, ale nie śmiem tego zrobić. Pan hrabia jest chory i nie pozwala wchodzić do siebie nikomu.
— Jeżeli pan hrabia jest chory, to my, jako lekarze, powinniśmy być przy nim.
— Co ja na to poradzę? — rzekł, rozkładając bezradnie ręce — mnie kazano... muszę słuchać...
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/12
Ta strona została skorygowana.
— 42 —