Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/26

Ta strona została skorygowana.
—   56   —

twarzy krwiożerczą minę — mamy w zamku areszt, z którego nie wydostanie się.
— Doskonale. Będzie on nam potrzebny — rzekł doktór. Sądzę, że dowiemy się, komu to tak bardzo zależało na mojej śmierci. Miejcie się jednak na ostrożności, bo tych bandytów było więcej. Zlękli się wprawdzie i uciekli, ale mogą powrócić, by uwolnić schwytanego towarzysza.
— Powrócić? — spytał Alimpo — i ja tu mam pozostać?
— Tak.
— Ale... ale... może oni będą strzelać albo kłuć? To bardzo niebezpieczna rzecz... Ach, gdyby o tym moja Elwira wiedziała.
— Sennorze Juanie Alimpo, sądzę, że jest pan dzielnym i odważnym człowiekiem — rzekł Zorski, chcąc wbić w dumę kasztelana.
— Odważnym? — powtórzył mały kasztelan. — I jak jeszcze! Jestem nie tylko odważny, ale i zuchwały w niebezpieczeństwie, ale... ukłucie jest szkodliwe, a strzał zbójecki może się stać stokroć gorszy jeszcze...
— A więc dobrze — zgodził się Zorski — zostawię ci tu, sennorze, strzelbę i noże tych zabitych. Jest was trzech, więc chyba potraficie, skoro ja sam jeden dałem sobie radę.
Nabił strzelbę i podał ją kasztelanowi, ale ten cofnął się i machając gwałtownie rękami, zawołał:
— Nie, nie, sennorze! Nie chcę strzelby! Nie umiem się z nią obchodzić, a przecież jeżeli ktoś ją trzyma nieprawidłowo, to można wystrzelić w samego siebie zamiast w nieprzyjaciela. Daj pan lepiej fuzję tym ogrodnikom! Dwie lufy są nabite, wiec każdy z nich